Moje wilki leżą
rozłożone przy wejściu do mojego serca. Czarny jest gruby, duży,
ma czerwone oczy. Wyje bez przerwy z głodu i nigdy się nie nasyca.
Jego sierść lśni od moich łez.
Biały jest dużo chudszy. Leży
cicho, ma piękne bursztynowe oczy. Gdy go nakarmię skacze z
radości, a potem zasypia z uśmiechem na twarzy. Walczy bez przerwy
z czarnym wilkiem i niestety często przegrywa. Wtedy liże rany. Nie
jęczy, tylko patrzy na mnie bez wyrzutów ale z pewnym smutkiem.
Kiedy idę na spacer, oba wilki wychodzą ze mną. Jeden patrzy
podejrzliwie na lewo i prawo, warczy na wszystko. Drugi patrzy tylko
przed siebie i bawi się, biegają tu i ówdzie, odkrywając świat.
Z wszystkich
pokarmów czarny wilk lubi najbardziej danie, które nazywa się „
użalanie się nad sobą w sosie permanentnego obrażania się na
świat” - to dopiero cymes. Bo to nie jest czysty, mocny ból,
który rodzi się na przykład z autentycznego żalu za grzechy, czy
utraty ukochanej osoby ale z wyrafinowanej bolączki, której głównym
składnikiem jest nadmierne poczucie ważności własnego ja.
Czarny wilk karmi
się moją frustracją za każde niewypowiedziane głośno „nie”.
Karmi się każdym moim przytakiwaniem niesłusznej sprawie, żeby
mieć tylko święty spokój. Karmi się kłótniami toczącymi się
tylko w mojej głowie.
Biały wilk
karmi się moim uśmiechem i optymizmem ale niestety nigdy nie naje
się do końca.
Wiem, że nie
pozbędę się czarnego wilka. Będzie mi towarzyszył do kresu
życia. Ale mogę dążyć do tego, by karmić go znacznie mniej lub
nie karmić go wcale, tak, że już nie będzie miał siły ruszać
się z kąta.
Jedynie wtedy
będę mogła pójść spokojnie na spacer z białym wilkiem o
bursztynowych oczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz